Moja droga do integracji w medycynie
Pierwszym bodźcem do napisania tego tekstu było zaproszenie mnie przed dwoma laty na WJASC - Światowy Kongres Naukowy w Krakowie, poświęcony pamięci Juliana Aleksandrowicza z okazji 100-lecia urodzin i 20-tej rocznicy śmierci Profesora. Kongres ten sprawił mi ogromną radość z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że organizowany był dla uczczenia najważniejszych rocznic w życiu tego wielkiego człowieka, lekarza i mistrza humanizacji medycyny. A po drugie z powodu tematyki obrad naukowych, poświęconej najważniejszym problemom współczesnego człowieka i medycyny.W ostatnich latach, kiedy ogromna większość konferencji, zjazdów i kongresów zarówno krajowych jak i międzynarodowych poświęcona jest tematyce wąsko specjalistycznej, takie ujęcie tematyki obrad było prawdziwym ewenementem nie tylko w skali kraju. Zachwycony tematyką Kongresu, wbrew ogólnie przyjętym zwyczajom wysłałem do Krakowa po raz pierwszy w życiu propozycję i streszczenie jednocześnie aż pięciu referatów i o dziwo, wszystkie zostały przyjęte przez organizatorów.
Żałuję, że nie miałem szczęścia poznać Profesora osobiście, choć jego sylwetką i działalnością medyczną interesowałem się już od czasu studiów, mimo, że studiowałem w Gdańsku Profesor Aleksandrowicz był dla mnie zawsze niedoścignionym wzorem człowieka i lekarza, poza Władysławem Biegańskim najbardziej prominentnym polskim lekarzem w dziejach oraz ambasadorem polskiej medycyny na świecie.
Moje zainteresowania prof. Aleksandrowiczem stały się jeszcze żywsze, kiedy wiosną 1974 roku osobiście poznałem twórcę bioelektroniki, prof. Włodzimierza Sedlaka. Zafascynowany koncepcjami bioelektroniki, gorączkowo poszukiwałem wybitnego przedstawiciela polskiej medycyny, który choć częściowo pozytywnie wypowiedziałby się na temat bioelektroniki.
Pierwsza myśl dotyczyła prof. Juliana Aleksandrowicza, jednak nie znając Profesora osobiście, nie mogłem mieć pewności, jakie będzie jego zdanie na temat tej nowej nauki. Bo niestety prof. Sedlak, podobnie zresztą jak i profesor Aleksandrowicz, nie miał szczęścia być zbyt życzliwie przyjmowanym w polskich środowiskach naukowych, a szczególnie w środowiskach medycznych. A jednak poza Polską działalnością tych obydwu uczonych pasjonowało się wiele znanych autorytetów naukowych, nie tylko medycznych, a także wiele przodujących na świecie ośrodków naukowo-badawczych.
Kiedy podczas I Kongresu Bioelektroniki w Lublinie w roku 1975 tymi nieco przygnębiającymi uwagami podzieliłem się ze specjalistą rehabilitacji, pasjonatką rehabilitacji niekonwencjonalnej, panią doktor Anną Drozdowską, ta uznała, że najwyższy czas, aby zapoznać ze sobą tych dwóch prominentnych przedstawicieli polskiej nauki.
Ogromnie cieszę się, że już w krótkim czasie po tym kongresie, dzięki zaangażowaniu dr Drozdowskiej stało się to faktem. A owocem kontaktu tych wspaniałych ludzi i naukowców, jednych z moich największych Mistrzów stała się obszerna przedmowa prof. Aleksandrowicza do wydanej w roku 1979 książki Włodzimierza Sedlaka Bioelektronika, , pt. Wprowadzenie – Refleksje Hematologa.
Jeśli już wspominam o swoich Mistrzach, to nieco później, po profesorze Aleksandrowiczu i profesorze Sedlaku, oraz doktorze Władysławie Biegańskim, w miarę zagłębiania się w integrację w medycynie stali się nimi także: Robert Becker, profesor ortopedii amerykańskiej i znany badacz na regeneracją, Fritiof Capra, prominentny fizyk atomowy i jeden z twórców New Age oraz lekarze amerykańscy Deepak Chopra i Larrey Dossey.
Do dziś nie bardzo wiem, jak to się stało, że niemal od chwili rozpoczęcia studiów na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej w Gdańsku medycyna stawała się coraz bardziej wpisana w moje życie nie tylko zawodowe, ale w pewnym sensie także osobiste i rodzinne, dosyć często niestety także kosztem czasu i uwagi poświęcanej rodzinie.
W tym roku minęło 50 lat od mojego absolutorium w Akademii Medycznej w Gdańsku i z tej okazji, podobnie jak inni Koledzy z roku otrzymałem złoty dyplom i okolicznościowy medal upamiętniający 65-tą rocznicę istnienia Akademii Medycznej w Gdańsku oraz 50-tą rocznicę naszego absolutorium. Myślę, że ten jubileusz jest dobrą okazją do pierwszego podsumowania mego życia zawodowego. Być może nie miałbym odwagi czynić tego publicznie, gdyby nie:
po pierwsze fakt, że moje życie tak ściśle związane jest z pacjentami i medycyną, niejako wpisane w medycynę.
po drugie, że ten kongres poświecony był człowiekowi, który jak mało kto na świecie ukierunkował zarówno moje myślenie jak i kroki praktyczne w trosce o zdrowia pacjentów i wreszcie
po trzecie fakt, że to, co z takim zaangażowaniem i uporem czynię, jest w większości środowisk medycznych w Polsce jeszcze ciągle sprawą kontrowersyjną, budzącą nie tylko ironiczne uśmiechy, ale także nawet działania agresywne, zarówno w mas media, jak i personalne w stosunku do niektórych lekarzy. Na temat przyczyn tego zjawiska zabierałem i jeśli mi tylko zdrowie pozwoli, będę jeszcze zabierał głos.
Co jakiś czas zadaję pytanie sam sobie, albo pada ono ze strony innych osób, w tym także niektórych pacjentów, czemu zamiast być konwencjonalnym chirurgiem i rehabilitantem, nie mieszczę się w ramach swoich specjalizacji, krytycznie patrzę na wiele spraw w medycynie konwencjonalnej i ciągle czegoś poszukuję?
Przyznaję, że i dla mnie nie zawsze było to jasne. Jedno wiem na pewno. Jeszcze jako licealista postanowiłem być dobry, albo nawet bardzo dobry w swoim zawodzie.
Moim pierwszym zawodem z marzeń nastolatka miała być, powoli rodząca się wtedy elektronika, następnym, niejako z konieczności stała się meteorologia, aż skończyło się na medycynie. Tak układało się moje życie, choć nie zawsze zgodnie z wcześniejszymi planami, to w końcu jakby przez kogoś sterowane, nabierało nowego, coraz większego sensu.
Po latach z połączenia meteorologii z medycyną, zrodziły się szersze zainteresowania ekologią i biometeorologią, a elektronika dzięki profesorowi Sedlakowi połączyła mi się w bioelektronikę, zarówno jako jeden z ważnych fundamentów nauk o człowieku, jak i jako elementy bioelektroniki w medycynie stosowanej. (Taki był właśnie tytuł mojego wystąpienia na I Kongresie Bioelektroniki w Lublinie w 1975r.).
Gdyby moje życie, nie zawsze zależne tylko od wcześniejszych planów potoczyło się zgodnie z nimi, z pewnością byłbym statecznym, lepszym czy gorszym chirurgiem ogólnym lub konwencjonalnym rehabilitantem. Ale tak się nie stało. Choć tuż po maturze życie niejako wymusiło na mnie zdobycie zawodu technika meteorologii, wstępując na studia medyczne solennie sobie przyrzekałem, że będę dobrym, kompetentnym lekarzem. Dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności, od trzeciego roku do końca studiów wykonywałem obowiązki higienisty w swoim i jeszcze paru innych akademikach. Między innymi i z tego powodu po paru miesiącach, zafascynowany farmakodynamiką, stałem się i do końca studiów byłem aktywnym członkiem studenckiego koła farmakologicznego.
Jakby tego było mało, ponieważ dwóch moich serdecznych przyjaciół w okresie moich studiów już było lekarzami, każdą wolną chwilę po każdym przyjeździe do rodzinnego miasta w centralnej Polsce spędzałem z nimi, na dyżurach w szpitalu i pogotowiu, wykonując różne czynności pomocnicze, najpierw tylko pielęgniarskie, a z czasem i lekarskie.
Mimo, że podczas egzaminu z chirurgii prof. Kania zaproponował mi etat w swojej klinice, już obarczony żoną i synem, bez mieszkania w Trójmieście, musiałem z tej propozycji zrezygnować i staże przed- i podyplomowy odbywać w mieście powiatowym, w województwie koszalińskim. To była kolejna, ostra szkoła rozwoju medycznego. Poza stażem i pracą w pogotowiu, pełniłem średnio miesięcznie 10-12 dyżurów i to na sześciu oddziałach, teoretycznie mając pod telefonem ordynatorów tych oddziałów, a praktycznie najczęściej zdany sam na siebie.
W roku 1963 rozpocząłem specjalizację z chirurgii ogólnej w dużym oddziale szpitala wojewódzkiego, jednocześnie prowadząc wiejski ośrodek zdrowia. Jak dziś widzę, to nie nadmiar ambicji zawodowych, ale konieczność życiowa od początku praktyki medycznej kształtowała mnie nie tylko na specjalistę chirurgii, a po latach i rehabilitacji, ale głownie na lekarza ogólnego, po prostu na lekarza, który zarówno w rozważaniach teoretycznych, jak i w działaniach praktycznych nie potrafił mieścić się w swoich specjalnościach.
Zdobywanie wiedzy i doświadczenia w tak szerokim profilu medycznym, zamiast tylko doskonalenia się w rzemiośle specjalistycznym, nieustannie prowokowało mnie do obiektywnej oceny wartości tego, z czym stykałem się w swojej praktyce i zachęcało do przemyśleń na temat mechanizmów działania faktów, często ze zdziwieniem obserwowanych u moich pacjentów.
Na wstępie samodzielnej pracy ciągle jeszcze byłem zafascynowany farmakodynamiką, tyle, że pacjenci, a właściwie ich organizmy tej fascynacji nie podzielały. Z jednej strony brak spodziewanych efektów leczenia, a z drugiej nierzadkie działania uboczne i powikłania po farmakoterapii, zgodnej zresztą z zasadami sztuki medycznej, powodowały u mnie duży dyskomfort i narastające niezadowolenie z efektów swojej pracy.
Pracując jednocześnie w wiejskim ośrodku zdrowia oddalonym od miasta i w dużym szpitalu, usiłowałem kolegów z różnych oddziałów podpytywać, co oni by robili w podobnych przypadkach. Ale to były czasy, kiedy praktycznie nie było lekarzy specjalizujących się i jednocześnie pracujących całkiem samodzielnie i to jeszcze w oddalonych od miast placówkach wiejskich. Jak dobrze pamiętam, w roku 1963 byłem w Opolu jedynym asystentem szpitalnym, pracującym jednocześnie na wsi. Moi koledzy owszem, poza oddziałami pracowali, ale tylko na tzw. rejonie, albo w medycynie szkolnej, a głównie w przychodni przyszpitalnej.
Informacje udzielane mi przez kolegów, choć życzliwe i skuteczne, jeśli chodzi o radzenie sobie ze szczególnie uciążliwymi pacjentami, nie wnosiły mi nic nowego i nie rozwiązywały problemów moich pacjentów. Z jednej strony zacząłem uważniej przyglądać się swoim pacjentom, a z drugiej, nieco zniechęcony do części wiedzy wyniesionej ze studiów, zacząłem szukać dodatkowej wiedzy z zakresu: fizyki i metafizyki, psychologii, fizjologii, pedagogiki, filozofii, medycyny fizykalnej i medycyny naturalnej, a nawet medycyny ludowej.
W międzyczasie pojawiali się u mnie różni pacjenci, w leczeniu których czułem się bezradny, lub co najmniej mało skuteczny. Dotyczyło to między innymi większych wad postawy u dzieci, poważnych schorzeń kręgosłupa u ludzi w różnym wieku, wielu skutków urazów wojennych, czy urazów komunikacyjnych, zarówno z czasów pierwszej, jak i drugiej wojny światowej, niektórych, czy szczególnie uciążliwych chorób skóry itp.
Część z tych chorych ku mojemu zadowoleniu na krótszy, czy dłuższy czas znikała mi z oczu. Czasem wraz z moim personelem o nich nawet zapominaliśmy. Ale jakież było moje zdziwienie, kiedy znów pojawiali się, żeby się pochwalić i to naprawdę prawdziwą poprawą stanu swojego zdrowia. Na pytania gdzie byli i co robili nie wszyscy chcieli odpowiadać, bo jako dobrze zapowiadający się kandydat na specjalistę chirurgii, w pierwszych 2-3 latach swojej samodzielnej pracy byłem, mimo dotychczasowych doświadczeń medycznych, dosyć wąskim racjonalistą, w pewnym sensie ortodoksyjnym lekarzem konwencjonalnym. Do dziś mam z tego tytułu wyrzuty sumienia, które domagają się, aby tych ludzi choć już tylko bezimiennie albo ich rodziny przeprosić za mój nieuzasadniony i nie ukrywany sceptycyzm do pozaakademickich metod leczenia, których poszukiwali z konieczności.
Na szczęście po przejściowych frustracjach z powodu niskiego poziomu wiedzy i kultury moich pacjentów, zacząłem się zastanawiać, czy mam prawo do jakichkolwiek opinii, sprzecznych z faktami? I powoli, choć nie bez oporów wewnętrznych, doszedłem do wniosku, że nie! W efekcie postanowiłem jeszcze intensywniej poszukiwać dla siebie nowego miejsca w medycynie.
Oznaczało to intensywną weryfikację dotychczasowych, podstawowych poglądów na:
Zasady funkcjonowania otaczającej rzeczywistości, istotę: życia, człowieka, zdrowia i choroby oraz zasad skutecznej profilaktyki. Zastanawiając się nad profilaktyką, zadawałem sobie pytanie, czym są prawdziwe czynniki etiologiczne schorzeń i na czym polega ogólny patomechanizm schorzeń? Mając do czynienia z wieloma pacjentami znerwicowanymi, z którymi w początkowej fazie trudno mi było sobie radzić, zastanawiałem się, czym jest nerwica? Dlaczego psychoterapia i jatrogenia są ciągle niedoceniane w medycynie konwencjonalnej. Jaką rolę odgrywają różne rodzaje jatrogenii i dlaczego lekarze tak często mówią o schorzeniach nieuleczalnych? A jednocześnie wyczuwałem, że jak od dawna twierdził prof. Julian Aleksandrowicz, nie ma nieuleczalnie chorych.
Zastanawiałem się, czy psychosomatyka to tylko wąska specjalność lekarska, czy może fundament natury człowieka?
Mając trudności diagnostyczne ze swoimi pacjentami, często zastanawiałem się, jaka powinna być diagnostyka schorzeń a także, jakie powinny być ściśle związane z diagnostyką leczenie i rokowanie. Po kilku latach intensywnej praktyki ogólnolekarskiej i chirurgicznej zacząłem zadawać sobie pytanie, czy fibromialgia i akupunktura nie mogłyby być modelem integracji w medycynie. Pierwsza jako swoisty model psychosomatyki w diagnostyce a akupunktura jako podobny model w profilaktyce i terapii.
Zastanawiałem się także, czy nadal w medycynie musi obowiązywać podział na konwencjonalną i niekonwencjonalną? W czyim to leży interesie i co stoi na przeszkodzie ich integracji? Myślałem także, jaka powinna być rola integracji w prawdziwej reorganizacji polskiej medycyny, dobrze służącej zdrowiu pacjentów. W referacie wygłaszanym w 1980 r. na Międzynarodowej Konferencji Akupunktury Czechosłowackiego Towarzystwa Akupunktury w Czeskim Cieszynie proponowałem opracowanie rzetelnej oceny ekonomicznych efektów wdrażania akupunktury do ogólnej i specjalistycznej medycyny konwencjonalnej.
Doszedłem do wniosku, że integracja w medycynie powinna oznaczać udostępnienie pacjentom owoców wszystkiego co skuteczne i bezpieczne, zarówno w diagnostyce, jak i terapii, bez podziału na medycynę konwencjonalną i niekonwencjonalną, w myśl zasady Salus Aegroti suprema lex. A myśląc o potrzebie jak najszerzej pojętej integracji wewnątrz medycyny i wielu dziedzin nauki i praktyki z medycyną zastanawiałem się, jakie powinny być proponowane, pierwsze etapy tej integracji. W moim przekonaniu integracja w medycynie i integracja innych dziedzin z medycyną jest procesem wielostopniowym, zarówno w obrębie teorii, jak i praktyki, bez określania limitu czasu w jakim dojdzie do pełnej integracji. Natomiast mówiąc o etapach jej wdrażania, czy efektach terapeutycznych, humanitarnych i ekonomicznych, w pierwszym rzędzie mam na myśli ważne działania praktyczne, dobrze służące pacjentom i ich najbliższym.
Moim zdaniem pierwszym etapem integracji w medycynie powinno być pilne podjecie racjonalnych kroków mających na celu szerokie zapoznanie się z najnowszymi podstawami teoretycznymi i jednoczesną obiektywizacją oceny wartości terapeutycznej dwóch, wystarczająco dobrze w świecie rozpracowanych metod – akupunktury i terapii manualnej. Po pozytywnej, obiektywnie przeprowadzonej weryfikacji ich wartości, następnym krokiem powinna być organizacja procesu szkolenia w tych metodach polskich lekarzy i stopniowego ich wdrażania do praktyki, zarówno ambulatoryjnej, jak i szpitalnej. Można tego dokonać, w niczym nie naruszając dotychczasowego podziału na specjalności medyczne, a także na pacjentów szpitalnych i ambulatoryjnych. Obydwie z tych metod doskonale nadają się do wdrożenia jako istotne metody wspomagające dotychczasowe leczenie, bez względu na rodzaj specjalności.
Do zabierania głosu na ten temat upoważnia mnie zarówno ponad 50-letnia praktyka ogólnolekarska, jak i 7 lat stosowania akupunktury w warunkach oddziału chirurgii ogólnej, rok pracy w oddziale chirurgii dziecięcej, 5-letnie doświadczenie kliniczne w warunkach ciężkiego oddziału przewlekłej paraplegii, 2 lata pracy w oddziale rehabilitacji neurologicznej, 3 lata pracy w oddziale rehabilitacji schorzeń narządu ruchu, 2 lata na stanowisku konsultanta wojewódzkiego ds. rehabilitacji inwalidów oraz ponad 19 lat pracy w prywatnym, własnym centrum rehabilitacji medycyny zintegrowanej.
Moje nietypowe i chyba przynajmniej częściowo nowe podejście do podstawowych problemów ochrony zdrowia przedstawiam tutaj jako własne poglądy, jakie wypracowałem dzięki pośredniej pomocy uważnie obserwowanych przeze mnie osób i placówek naukowych na całym świecie, w tym także, a nawet szczególnie moich Mistrzów, pośród których najwybitniejszymi byli prof. Julian Aleksandrowicz i prof. Włodzimierz Sedlak. W tym, co tu przedstawiam sam odegrałem tylko raczej rolę archiwisty, który pozbierał co ciekawsze prace teoretyczne i praktyczne i w ciągu dziesięcioleci swojej intensywnej, wielospecjalistycznej i ogólnej działalności medycznej, na ile to tylko możliwe, zweryfikował je praktycznie.
Ponadto usiłuję tę wiedzę z głębokim przekonaniem i na miarę swych skromnych możliwości popularyzować, zarówno w formie różnych publikacji, jak i w bezpośrednim kontakcie z kolegami lekarzami i innymi osobami, zainteresowanymi ludzkim zdrowiem, a szczególnie ze swoimi pacjentami i ich rodzinami.
Może się mylę, ale wydaje mi się, że dotychczas w Polsce nie ma, a przynajmniej ja nie spotkałem drugiego lekarza, który tak intensywnie usiłowałby dzielić się zdobytą wiedzą ze swoimi pacjentami. Od lat moi pacjenci dysponujący Internetem otrzymują ode mnie drogą elektroniczną obszerne informacje, nie tylko na temat konkretnych zaleceń w ich przypadku, ale także rozległą wiedzę teoretyczną, indywidualnie dostosowaną nie tylko do ich problemów zdrowotnych, ale także do indywidualnych zainteresowań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz